czwartek, 16 kwietnia 2015

Syphon Filter

Znane wówczas jedynie w odpowiednich kręgach studio Eidetic potrzebowało czegoś, czym wybije się w branży i zapewni sobie zastrzyk gotówki na potrzeby kolejnych projektów. Zmotywowani dosyć dużym echem, jakie wytworzyła w ubiegłym roku premiera gry szpiegowsko-taktycznejMetal Gear Solid, włodarze studia postanowili pójść w ślady Kojimy i wykreować europejską wersję Solid Snake’a. Gatunek był jeszcze ciepły, więc wypadało kuć żelazo, póki gorące. W styczniu 1999 roku ukazuje się ich najnowsze dziecko. Czy im się udało? O tym przekonacie się w ciągu czytania tej recenzji. A zatem, do dzieła!



Syphon Filter



Opisywany tytuł to typowa trzecioosobowa strzelanka z niekiedy występującymi etapami skradankowymi. Wcielimy się w postać agenta Agencji, Gabriela Logana. Nie będziemy jednak faszerować wrogów ołowiem, nie wiedząc, po co to w ogóle robimy. Syphon Filter posiada, oklepaną do bólu fabułę. W sierpniu 1999 roku niejaki Agent Ellis zinfiltrował operację narkotykową w Kostaryce tropionego od dłuższego czasu przez CIA Ericha Rhoemera, nieuchwytnego terrorystę. Szpieg został jednak szybko wykryty przez byłą towarzyszkę Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, Marę Aramov. Niebawem, z polecenia Rhoemera, agent zostaje oczywiście poddany egzekucji. Rhoemer wkrótce najmuje francuskiego najemnika, Antona Girdeux, do spalenia całej plantacji i tym samym zniszczenia dowodów na temat badań, prowadzonych celem wytworzenia nowej broni - tytułowego Syphon Filter. Krótko po wydarzeniach z Kostaryki Agencja znajduje pewne nieprawidłowości - w nepalskich Himalajach dochodzi do epidemii nieznanego wirusa, którą przeżywa tylko jeden miejscowy. Asystentka Gabe’a, azjatka Lian Xing, wyklucza przypadkowość. Teraz myślicie pewnie - co za kłębek dziwnych informacji, co to za durna fabuła? Myślałem dosłownie to samo, oglądając wstęp przed pierwszym etapem gry i czytając odprawy przed misją. Co ja tu tego? Nepalski terrorysta? Francuski najemnik? Ruska ex-agentka z KGB? Czyżby temat na kolejny, sztampowy szpiegowski film akcji? No cóż...






Zaczynamy zatem miesiąc po wydarzeniach ze wspomnianej wcześniej plantacji. CIA natknęło się na międzynarodowe trio w Waszyngtonie, gdzie od razu zostajemy wysłani z misją zlikwidowania wszystkich celów i zlokalizowania ładunków wybuchowych, które zostały przez Rhoemera podłożone. Rzucamy się zatem w wir wydarzeń, ścigając terrorystów i dowiadując się coraz więcej o tytułowym projekcie Syphon Filter, oraz o tym, że nie każdy przyjaciel zaiste jest przyjacielem... Powiem wam, że na samym początku produkcja ta zrobiła na mnie całkiem dobre wrażenie. Mimo strasznie prymitywnej i pospolitej fabuły przygody Logana były jakieś takie zaskakująco przystępne w odbiorze, co zważywszy na ilość baboli, nielogicznych rozwiązań i wydarzeń i ogólnej toporności oraz mój wybredny gust, stanowi spory ewenement. Babolom przyjrzę się w poniżej, tymczasem jednak zwrócimy jeszcze uwagę na budowę samych etapów. Przyjdzie nam, depcząc po piętach Rhoemerowi, przeprowadzać operacje na terenie Waszyngtonu, Nowego Jorku, na starym kontynencie zinfiltrujemy tajną bazę w Kazachstanie i pewne tajemne kompleksy na Ukrainie. Nie trzeba dedukować na poziomie pana Holmesa, aby zauważyć, że wzorowano się na MGS. Sporo. Struktura jednego z etapów do złudzenia przypomina Shadow Moses infiltrowane przez Solida. Tajna baza, śnieżyca, strażnicy ubrani na biało, którzy patrolują teren. Tylko ten Snake taki trochę niskobudżetowy...






Logan to człowiek wielu talentów. Potrafi podskoczyć bez rozbiegu wyżej niż niejeden czarnoskóry ofensywny ligi NBA. Czasami stałem w miejscu zastanawiając się, co dalej. Nie no, przecież tu nie doskoczy. „Biali nie potrafią skakać”. A jednak. Animacja towarzysząca wskakiwaniu na wyżej położone struktury wygląda z tego powodu nieludzko. Hop, bęc. Półtora metra samego skoku dodać długość samego Logana. Półka na trzech metrach w górze? A co to dla Gabe’a! Tutaj to aż nadprzeciętna mobilność cechuje naszego komandosa. Ale niestety niezdarność wychodzi na wierzch, gdy... pod gromkim ostrzałem próbujemy się wycofać. Logan nigdy nie poznał tajników sztuki biegania do tyłu. U nich chyba na zajęciach wychowania fizycznego tego nie pokazali. Okazuje się, że zamiast lekkiego truchtu do tyłu, wystarczy stuknąć w analog do dołu, co spowoduje, że Log odwróci się i będzie mógł biec do tyłu. A co z osłanianiem się ogniem podczas wycofywania? Mam odsłonić własne plecy? Dziesiątki razy ginąłem przez głupotę i brak intuicyjności tego elementu. Wśród tej jakże bogatej kolekcji ruchów, których nie powstydziłby się najlepszy akrobata, mamy jeszcze legendarny, niesamowity, policyjny. Przewrót do przodu. Lecąc na wroga można wykonać efektowny, znany z miliarda filmów szpiegowskich przewrót, lądując na kolanie w pozycji idealnej do eksterminacji kolejnych kilku terrorystycznych troglodytów. Przewrót ten oferuje nam również niewrażliwość na każdy rodzaj ognia. Ale nie myślcie, że przewrotem torowałem sobie drogę przez etapy!






Arsenał dostępny w grze składa się z kilkunastu różnego rodzaju gnatów. Mamy dostępny taki podstawowy pistolet z tłumikiem (trochę przypomina SOCOM-a ze wspomnianej wcześniej produkcji, ciekawe dlaczego?), oprócz tego mamy taser, latarkę oraz lornetkę. Taki tam, niezbędnik komandosa. Z dodatkowych broni, które można zebrać ze skasowanego terrorysty czy z jednej z porozstawianych po etapach skrzynek, mamy na przykład oficjalny karabin armii Stanów Zjednoczonych, M4, karabin snajperski, karabin snajperski stylizowany na kultowym Dragunovie, z lunetą termowizyjną (którą podpisano jako noktowizja - ktoś tu nie odrobił pracy domowej), granatnik, półautomatyczny pistolet kalibru .45, strzelbę pump-action, zwyczajnego mossberga, karabinek przypominający trochę H&K MP5 oraz coś, co wygląda, jakby zostało zrobione w jednym z garaży na posesji amerykańskiego, czarnego getta - pistolet samopowtarzalny, który pluje nabojami z niebywałą częstotliwością. Oprócz tych zabawek mamy jeszcze do dyspozycji granat z trującym gazem i zwyczajny granat, którego rzucanie zostało skopane tak mocno, że Gabe czasami potrafi zamiast „kaczki” rzucić granatem tak, że odbity od sufitu spada mu pod nogi, a w związku z tym kulawym wycofywaniem się, sami stajemy się terrorystą-samobójcą. I nie był to niski sufit. Po prostu trajektoria lotu jest tak dziwna, jakby ktoś rzucał granatem nad siebie, niczym kuglarz na średniowiecznym dworze, żonglujący piłeczkami ku uciesze gawiedzi.






A jak prezentuje się sama walka? Wrogowie w wielu etapach odradzają się w nieskończoność, dzięki czemu na brak amunicji narzekać nie będziemy. Są to tacy typowi terroryści, w balaklawie na głowie, z kamizelką multi na torsie i w spodniach typowo mundurowych. Posługują się wspomnianymi poprzednio pukawkami, które można z nich zebrać po ich wcześniejszym wysłaniu w zaświaty. Celowanie następuje automatycznie, zatem problemów z brakiem obycia w celowaniu za pomocą DualShocka nie stwierdziłem. Problem zatem zaczyna się, gdy potrzebujemy unieszkodliwić przeciwnika, który ma na sobie kamizelkę kuloodporną. Jedyna możliwość na zlikwidowanie takiego najemnika bez zaliczenia zgonu (których zaliczymy podczas przejścia nie mało), to przejście na celowanie manualne. Strasznie skopane celowanie manualne. Precyzja tego narzędzia pozostawia wiele do życzenia. Intuicyjność gry niestety spowodowała, że o pewnym ułatwieniu do tego celowania dowiedziałem się dopiero w połowie gry, gdy przypadkowo nacisnąłem jeden z tylnych triggerów, co spowodowało, że podczas tego celowania wychylałem się w bok. Zanim poznałem ten tajnik sztuki szpiegowskiej, nawrzucałem już sporo kolorowych epitetów i zaczynałem od punktu kontrolnego ze sto razy. Ale mimo tego i tak nie jesteśmy bezpieczni! Wychylam się z gracją zza winkla, celuję wrogowi w łeb, ten to nagle zauważa, zupełnie, jakby czuł na sobie celownik, zaczyna strzelać i... trafia niemal za każdym razem. Jak to możliwe? Przecież wychyliłem w zasadzie rękę z gnatem i kawałek łepetyny, co by cokolwiek nacelować. A jak wybiegniesz im naprzeciw, odsłaniając całą sylwetkę? Nie mogą trafić. Strzelają, strzelają, i nic.






Graficznie gra prezentuje się nawet nieźle. Tekstury są bardzo fajne, dosyć szczegółowe, wiadomo, że skrzynka, to skrzynka, a że samochód, to samochód, a nie jakieś pudło. Postaci też wyglądają całkiem przyzwoicie. Logan przewagę nad Snake’em ma taką, że ma twarz. Nie wygląda może tak charyzmatycznie jak Solid, ale zawsze coś. Mimiki jednak nie uświadczymy, nie mówię już o ruchu polygonów, ale nie poszczycili się nawet o mimikę w postaci zmieniających się nieco teksturek ust. Niezwykle słabo wyglądają cutsceny. Są zrobione na silniku gry, przez co i tam nie ujrzymy ruchomych ust. Wszyscy w Agencji to brzuchomówcy. Animacje ruchu postaci też do najlepszych nie należą. W MGS zostało to zrobione znacznie lepiej, jakoś tak naturalniej. Pochwalić muszę niespotykane ślady krwi w miejscach, gdzie trafieni zostali wrogowie. Bardzo ładnie to wygląda i rzadko jest nam dane widzieć coś takiego w grze tego typu.
Pod względem dźwięku produkcja wypada chyba najsłabiej. Kwestie nagrane zostały absolutnie beznadziejnie. Są wymawiane tak, jakby aktorom chciało się bardzo skorzystać z toalety i robili to, aby szybciej. Żadna z postaci nie pozwala swoimi szybciutko i bez charakteru wypowiadanymi kwestiami się w siebie wczuć. Potrafiłem identyfikować się z mówiącym legendarnym już głosem Davida Haytera Snake’em, tutaj czułem się, jakbym kierował jakimś losowym gałganem. Co lepsze, sceny, w których Logan wyciąga informacje z jakiegoś powiązanego ze sprawą człowieka, są godne politowania. Byłem rozbawiony, gdy jakiś tam naukowiec wyjawił największe tajemnice, w tym obecne miejsce pobytu Rhoemera, bez żadnej nuty widowiskowości, dramatyzmu czy jakiejś charyzmatycznej gry aktorskiej. Logan mówi „gadaj, liczę do trzech. raz, dwa...” a naukowiec „no dobrze, już, dobrze - powiem!” Zupełnie, jakby Gabe potrafił mentalnie torturować swoje ofiary. Melodyjki na poszczególnych etapach też nie powalają - takie najpospolitsze, dynamiczne przygrywki prosto z niskobudżetowego filmu akcji. Na strzelaninie ich tempo wzrasta, a gdy po prostu eksplorujemy teren, zwalniają do tempa znanych nam kapitalnych motywów z Metal Gear Solid.


--


Syphon Filter to średnia strzelanka. Za mało w niej szpiegostwa, za dużo rozwałki rodem z Rambo. Etapów, w których musimy zachować ciszę, naliczyłem ze trzy. Śledzimy wtedy jakiś cel i zdejmujemy po cichu stojących nam na drodze strażników. Nie ma niestety możliwości ich ominięcia. Reszta z tych pięciu godzin, które zajmie nam przejście wątku fabularnego, opiera się na masowym mordzie terrorystów. Zakończenie jest równie śmieszne jak dialogi. Krótkie, szybkie i bez wyrazu. Graficznie pozycja jednak miło mnie zaskoczyła, mimo ogólnej toporności. Również brak intuicyjności i niewiedza, co dalej w zasadzie zrobić, przyciągnęły mnie do ekranu. Tutaj jednak zadziałała tendencja spadkowa. Pierwsza misja pod tym względem kapitalna - obiegałem się jak głupi szukając przełącznika, który - jak się okazało - był w ciemnościach i bez oświetlenia go latarką nie dało się na niego wpaść. Później jednak gra straciła zupełnie tę formułę i oparła się na bezmózgim eksterminowaniu najemników. To ja w takim razie wracam do przygód Solid Snake’a. Filtr od syfona to ja już mam pod zlewozmywakiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz